Dziś więcej o mnie - part 3: o mojej pierwszej pracy i ostatnich studiach
Przed samą obroną w KJB zaczęłam rozglądać się za pracą. Nie za bardzo wiedziałam, co mogłabym robić.
Zaczęłam więc wysyłać CV w miejsca, gdzie potrzebowano kogoś z moimi kwalifikacjami. Były to zwykle stanowiska asystentek / tłumaczy etc. Szybko otrzymałam zaproszenia na rozmowy kwalifikacyjne, czasami dzwoniono do mnie i przeprowadzano wstępną rozmowę po angielsku, potem zapraszano mnie na kolejne interview już face2face.
Udawało mi się przechodzić pierwsze etapy, zaproponowano mi nawet pracę w dwóch miejscach, ale.....
1) nie były to te miejsca, na których mi zależało
2) po kilku już rozmowach zorientowałam się, że płaca w docelowych firmach jest raczej nieatrakcyjna, albo inaczej: nie wypada ciekawie w zestawieniu z ilością godzin, które mam spędzić w pracy
3) wszystkie te ewentualne prace były daleko od mojego miejsca zamieszkania, a ja nie jestem zmotoryzowana (do niedawna jeździłam do pracy na rowerze, ale w maju przeprowadziłam się i teraz mam za daleko)
4) prace były mało atrakcyjne i/lub nie wykorzystywały mojej znajomości angielskiego w takim stopniu, w jakim bym sobie tego życzyła i/lub nie rokowały dobrze, jeśli chodzi o mój rozwój
To wszystko zadecydowało o tym, że postanowiłam rzucić w diabły szukanie pracy w różnych korpofirmach.
Ciekawą alternatywą wydawała mi się wtedy za to praca w szkole. Postanowiłam spuścić zasłonę niepamięci na znienawidzone praktyki i przeanalizować plusy. Po pierwsze, szkoły znajdują się u mnie w mieście i w zasięgu mojego roweru lub autobusu, po drugie wypłata wcale nie była wiele gorsza niż to, co oferowano mi w firmach, a wręcz lepsza, jeśli policzyłam sobie godziny pracy (a to było jeszcze przed podwyżkami w oświacie, które wprowadziła PO), po trzecie pozwalała mi kontynuować dawanie korków, co wtedy było moją pasją, i po czwarte łączyła się z przyjemnymi bonusami typu ferie, wakacje.
Tak więc zaczęłam rozglądać się za pracą w szkole. Niestety, to był już wrzesień i raczej wszystkie wakaty były obstawione. Jedyne co znalazłam, to praca w przedszkolu :// jako wychowawca. Z braku laku wzięłam to. Postanowiłam, że trochę popracuję, żeby w końcu zacząć coś robić, a cały czas będę szukać pracy w szkole.
Napiszę tylko tyle: PRACA W PRZEDSZKOLU NIE JEST DLA MNIE
oraz: wytrzymałam tam pół roku. Do piątku 21.04 pracowałam w przedszkolu, od poniedziałku 24.04 byłam już w szkole. I jestem tam do dzisiaj :)
Miałam szczęście, że w środku roku jakiś nauczyciel nerwowo nie wytrzymał i odszedł, i na gwałt potrzebny był ktoś nowy. I to byłam akurat ja. Przyjęto mnie bez zbędnych ceregieli. Dopiero potem zaczęły się piętrzyć problemy. Bo po moich pierwszych studiach mogłam uczyć tylko klasy 1-3! (wiem, że w pierwszym poście pisałam, że po tych studiach nie można uczyć angielskiego, chyba, że ktoś ma co najmniej FCE. Albo - tak jak ja - jest absolwentem filologii, i to nie musi być specjalność nauczycielska).
Tak więc od kolejnego roku szkolnego zaczęłam uzupełniać kwalifikacje w Wojewódzkim Ośrodku Metodycznym, i dzięki ukończeniu tego kursu rok później, mogłam już oficjalnie uczyć we wszystkich szkołach.
Potem postanowiłam, że trzeba by było w końcu zrobić studia MU. Chciałam kontynuować mój Business English na UŚ. Akurat miał być nabór. Przygotowałam się do rozmowy kwalifikacyjnej. Nawet ją przeszłam, i to na czwórkę, ale cóż z tego, skoro z powodu małej liczby chętnych kierunek nie został utworzony! (miało być 20 studentów, a było ok. 10).
Postanowiłam nie odpuszczać tak łatwo i zaczęłam drążyć, czy w takim razie, skoro już zdałam egzamin wstępny, nie mogłabym iść na inną specjalizację? Wybrałam nauczycielską. Zgodzono się. Nawet proponowano mi studia dzienne (chyba mieli mało chętnych), ale musiałam z żalem odmówić z powodu pracy. Wybrałam zaoczne.
Studia trwały 5 semestrów, i również były trudne. Byli oczywiście leserzy, którzy nie przejmowali się nauką, ale tu w odróżnieniu od KJB nikt się z nimi nie patyczkował i po prostu wylatywali.
Do dziś żałuję, że studiowałam zaocznie, bo mimo ograniczonej liczby zajęć na studiach zaocznych bardzo się rozwinęłam, więc co dopiero po studiach dziennych! Ale sytuacja życiowa zmusiła mnie do takiego wyboru i trudno :(
Oto przedmioty:
Było nas na tych studiach ok. 120. Ale skończyło mniej. Z tego co wiem, niektórzy się jeszcze do dziś nie obronili.
Byłam bardzo ambitną studentką. Często, gdy wykładowca proponował wszystkim tróje na zaliczenie bez pisania kolokwium, znajdowałam się w maleńkiej grupce osób mających ochotę pouczyć się i spróbować otrzymać lepszą ocenę.
Zjazdów było tylko 5 w semestrze (to dlatego, że były to studia uzupełniające), w piątki i soboty. Za to trwały od 8.00 do 20.30. W piątki zaczynały się później - od.11.30 do 20.30 ://
Szkoła częściowo finansowała mi te studia, zresztą miałam stypendium za wyniki, więc tak naprawdę nie odczułam ich tak mocno w sensie finansowym.
Każdy semestr kończył się sesją egzaminacyjną (to nie jest takie oczywiste - na moich pierwszych studiach czasami po semestrze zimowym nie mieliśmy żadnego examu). Po semestrze letnim mieliśmy PNJA (praktyczna nauka j. ang) - czyli mój ulubiony egzamin. Podobnie jak kompleks w KJB trwał 2 dni. Pierwszego była część pisemna, a drugiego ustna, do której byli dopuszczeni ci, którzy zdali pisemną.
To w zasadzie wszystko na temat mojej edukacji. Nie wiem, co mogłabym jeszcze napisać.
A jak to wyglądało u was? czy ktoś z was też studiował na Śląskim? jeśli tak, to czy rozpoznajecie jakiegoś wykładowcę? np. pana od rozumienia tekstu pisanego i czytanego - bardzo specyficznego człowieka?
Jeśli macie jakieś pytania, czekam na priv lub komentarze.
Zaczęłam więc wysyłać CV w miejsca, gdzie potrzebowano kogoś z moimi kwalifikacjami. Były to zwykle stanowiska asystentek / tłumaczy etc. Szybko otrzymałam zaproszenia na rozmowy kwalifikacyjne, czasami dzwoniono do mnie i przeprowadzano wstępną rozmowę po angielsku, potem zapraszano mnie na kolejne interview już face2face.
Udawało mi się przechodzić pierwsze etapy, zaproponowano mi nawet pracę w dwóch miejscach, ale.....
1) nie były to te miejsca, na których mi zależało
2) po kilku już rozmowach zorientowałam się, że płaca w docelowych firmach jest raczej nieatrakcyjna, albo inaczej: nie wypada ciekawie w zestawieniu z ilością godzin, które mam spędzić w pracy
3) wszystkie te ewentualne prace były daleko od mojego miejsca zamieszkania, a ja nie jestem zmotoryzowana (do niedawna jeździłam do pracy na rowerze, ale w maju przeprowadziłam się i teraz mam za daleko)
4) prace były mało atrakcyjne i/lub nie wykorzystywały mojej znajomości angielskiego w takim stopniu, w jakim bym sobie tego życzyła i/lub nie rokowały dobrze, jeśli chodzi o mój rozwój
To wszystko zadecydowało o tym, że postanowiłam rzucić w diabły szukanie pracy w różnych korpofirmach.
Ciekawą alternatywą wydawała mi się wtedy za to praca w szkole. Postanowiłam spuścić zasłonę niepamięci na znienawidzone praktyki i przeanalizować plusy. Po pierwsze, szkoły znajdują się u mnie w mieście i w zasięgu mojego roweru lub autobusu, po drugie wypłata wcale nie była wiele gorsza niż to, co oferowano mi w firmach, a wręcz lepsza, jeśli policzyłam sobie godziny pracy (a to było jeszcze przed podwyżkami w oświacie, które wprowadziła PO), po trzecie pozwalała mi kontynuować dawanie korków, co wtedy było moją pasją, i po czwarte łączyła się z przyjemnymi bonusami typu ferie, wakacje.
Tak więc zaczęłam rozglądać się za pracą w szkole. Niestety, to był już wrzesień i raczej wszystkie wakaty były obstawione. Jedyne co znalazłam, to praca w przedszkolu :// jako wychowawca. Z braku laku wzięłam to. Postanowiłam, że trochę popracuję, żeby w końcu zacząć coś robić, a cały czas będę szukać pracy w szkole.
Napiszę tylko tyle: PRACA W PRZEDSZKOLU NIE JEST DLA MNIE
oraz: wytrzymałam tam pół roku. Do piątku 21.04 pracowałam w przedszkolu, od poniedziałku 24.04 byłam już w szkole. I jestem tam do dzisiaj :)
Miałam szczęście, że w środku roku jakiś nauczyciel nerwowo nie wytrzymał i odszedł, i na gwałt potrzebny był ktoś nowy. I to byłam akurat ja. Przyjęto mnie bez zbędnych ceregieli. Dopiero potem zaczęły się piętrzyć problemy. Bo po moich pierwszych studiach mogłam uczyć tylko klasy 1-3! (wiem, że w pierwszym poście pisałam, że po tych studiach nie można uczyć angielskiego, chyba, że ktoś ma co najmniej FCE. Albo - tak jak ja - jest absolwentem filologii, i to nie musi być specjalność nauczycielska).
Tak więc od kolejnego roku szkolnego zaczęłam uzupełniać kwalifikacje w Wojewódzkim Ośrodku Metodycznym, i dzięki ukończeniu tego kursu rok później, mogłam już oficjalnie uczyć we wszystkich szkołach.
Potem postanowiłam, że trzeba by było w końcu zrobić studia MU. Chciałam kontynuować mój Business English na UŚ. Akurat miał być nabór. Przygotowałam się do rozmowy kwalifikacyjnej. Nawet ją przeszłam, i to na czwórkę, ale cóż z tego, skoro z powodu małej liczby chętnych kierunek nie został utworzony! (miało być 20 studentów, a było ok. 10).
Postanowiłam nie odpuszczać tak łatwo i zaczęłam drążyć, czy w takim razie, skoro już zdałam egzamin wstępny, nie mogłabym iść na inną specjalizację? Wybrałam nauczycielską. Zgodzono się. Nawet proponowano mi studia dzienne (chyba mieli mało chętnych), ale musiałam z żalem odmówić z powodu pracy. Wybrałam zaoczne.
Studia trwały 5 semestrów, i również były trudne. Byli oczywiście leserzy, którzy nie przejmowali się nauką, ale tu w odróżnieniu od KJB nikt się z nimi nie patyczkował i po prostu wylatywali.
Do dziś żałuję, że studiowałam zaocznie, bo mimo ograniczonej liczby zajęć na studiach zaocznych bardzo się rozwinęłam, więc co dopiero po studiach dziennych! Ale sytuacja życiowa zmusiła mnie do takiego wyboru i trudno :(
Oto przedmioty:
- Konwersacja
- Tłumaczenia
- Język pisany (to był zupełnie nietrafiony przedmiot. Poza pierwszym semestrem, w kółko tłukliśmy pisanie eseju. Ileż można? To się umie już w liceum!)
- Rozumienie tekstu mówionego i pisanego (prowadzący był perfekcjonistą i świrem, ale lubiłam go - był bardzo wymagający, mnóstwo się nauczyłam. Przerabialiśmy CPE Testbuilder - ale stare wydanie i Advanced Vocabulary and Idioms Thomasa - przerabiałam to też w KJB, tudzież jakieś prywatne xerówki. Facet był tak gnębiący studentów, że do dziś znam te książki i ćwiczenia w nich na pamięć!!)
- Interpretacja literatury brytyjskiej - bardzo ciekawie prowadzone ćwiczenia
- Współczesna literatura amerykańska - świetny wykładowca, człowiek wielkiej kultury z przeogromną wiedzą. W ogóle poza jakimiś dwiema doktorantkami - ignorantkami kadra dydaktyczna to był wielki plus tych studiów.
- Językoznawstwo kontrastywne - kolejny wspaniały wykładowca, facet od ćwiczeń tez OK
- Dydaktyka przedmiotowa - to śmieszne, bo prowadzę bloga w 80% poświęconego metodyce i dydaktyce, a przedmioty dydaktyczno-metodyczne mnie absolutnie nużyły :)
- Pedagogika z elementami językoznawstwa stosowanego (moim zdaniem strata czasu)
- Współczesna literatura brytyjska - czarujący wykładowca
- Interpretacja literatury amerykańskiej - fascynujące ćwiczenia ze świetną babką
- Kulturowe aspekty komunikacji językowej - nie wiem o czym, nie wiem po co
- Brytyjska filozofia języka - enigmatyczna nazwa przedmiotu, który zapamiętałam tylko dzięki nietuzinkowej pani wykładowczyni
- Psychologia
- oczywiście semiaria, szkolenia BHP i biblioteczne i takie tam
Było nas na tych studiach ok. 120. Ale skończyło mniej. Z tego co wiem, niektórzy się jeszcze do dziś nie obronili.
Byłam bardzo ambitną studentką. Często, gdy wykładowca proponował wszystkim tróje na zaliczenie bez pisania kolokwium, znajdowałam się w maleńkiej grupce osób mających ochotę pouczyć się i spróbować otrzymać lepszą ocenę.
Zjazdów było tylko 5 w semestrze (to dlatego, że były to studia uzupełniające), w piątki i soboty. Za to trwały od 8.00 do 20.30. W piątki zaczynały się później - od.11.30 do 20.30 ://
Szkoła częściowo finansowała mi te studia, zresztą miałam stypendium za wyniki, więc tak naprawdę nie odczułam ich tak mocno w sensie finansowym.
Każdy semestr kończył się sesją egzaminacyjną (to nie jest takie oczywiste - na moich pierwszych studiach czasami po semestrze zimowym nie mieliśmy żadnego examu). Po semestrze letnim mieliśmy PNJA (praktyczna nauka j. ang) - czyli mój ulubiony egzamin. Podobnie jak kompleks w KJB trwał 2 dni. Pierwszego była część pisemna, a drugiego ustna, do której byli dopuszczeni ci, którzy zdali pisemną.
To w zasadzie wszystko na temat mojej edukacji. Nie wiem, co mogłabym jeszcze napisać.
A jak to wyglądało u was? czy ktoś z was też studiował na Śląskim? jeśli tak, to czy rozpoznajecie jakiegoś wykładowcę? np. pana od rozumienia tekstu pisanego i czytanego - bardzo specyficznego człowieka?
Jeśli macie jakieś pytania, czekam na priv lub komentarze.
5 zjazdów w semestrze - mogę tylko pozazdrościć!
OdpowiedzUsuńJa studiowałam najpierw w NKJA na UW i były to studiach typowo przygotowujące do pracy nauczyciela. Dużo metodyki z baaardzo trudnym egzaminem, mnóstwo przedmiotów praktycznych i kulturowych oraz gramatyki. Po liceum, które było drogą przez mękę (przez 2 lata miałam rozszerzony program ze wszystkich przedmiotów, tzw. klasa autorska), na studiach odetchnęłam. Nie, że były łatwe - bo nie były, ale w końcu uczyłam się czegoś ciekawego. Już od 3 roku pracowałam, w sumie jestem już 8 lat w zawodzie. Niestety, nie było możliwości kontynuowania studiów nauczycielskich i do wyboru miałam 3 kierunki na UW: amerykanistykę, lingwistykę stosowaną i tłumaczenia specjalistyczne. Wtedy wszystkie trzyletnie i zaoczne. Planowałam zdawać na 2 ostatnie, ale ponieważ dostałam się do Katedry Języków Specjalistycznych (tłumaczenia), nie poszłam na egzamin na lingwistykę. Studia były potwornie trudne, zjazdy co dwa tygodnie (sob. i niedz.), choć zdarzało się, że co tydzień. Przede wszystkim wszelkie rodzaje tłumaczeń: ustne, ekonomiczne, techniczne, medyczne, ubezpieczenia, naukowe, prawo takie, prawo owakie itp. Koszmar. Godzinami zastanawialiśmy się, jak najlepiej przetłumaczyć jedno zdanie! W dodatku np. na prawie cywilnym, czy karnym i ogólnym był inny wykładowca, i każdy uważał, że dane słowo powinno się tłumaczyć tak, a nie inaczej. Suma summarum - uczyliśmy się pod wykładowcę. To były trzy lata koszmaru. Pięć dni w tygodniu pracowałam, wieczorami się uczyłam, ale to weekendy były najgorsze. Mimo że studia skończyłam z wyróżnieniem, mimo że miałam stypendium, to wspominam je bardzo źle. Oczywiście było osoby olewające, nie uczące się i przepisujące prace domowe, ściągające na testach, ale ja jestem perfekcjonistką z wysokimi standardami (walczę z tym ;-). Na szczęście minęło kilka lat, a ja dalej odnajduję się w roli lektora i metodyka. Pozdrowienia :)
Dziękuję za Twój długi komentarz! Uwielbiam takie czytać!
UsuńZazdroszczę Ci zjazdów tak często - ja bardzo bym się cieszyła z takiej intensywności.
Natomiast nie zazdroszczę Ci tłumaczeń. Bardzo tego nie lubię. Jeszcze pisemne ujdą, ale ustnych nie znoszę. Na studiach to nie był mój ulubiony przedmiot. Szło mi jako tako, ale naprawdę na siłę.
Bardzo miło czyta się Twoją biografię :D Myślałam, że tylko ja jestem "wiecznym studentem" i byłam na większej ilości studiów niż Bozia przykazała ;)
OdpowiedzUsuńPochodzę z miasteczka jakieś 40 km od Katowic, studia na UŚ, a dokładnie filologię angielską brałam pod uwagę tylko przez chwilę. Przede wszystkim zniechęcił mnie wygląd śląskich miast, a także to, że w moich czasach (nie wiem, jak jest teraz) językiem na lektoracie był niemiecki, którego nienawidzę i arabski, którego nie chciałam się uczyć od podstaw. Moim marzeniem był za to hiszpański :) I tym sposobem wylądowałam w Krakowie, ale nie na UJ. Mieliśmy za to kilku wykładowców z UŚ :)
Masz rację, kiedyś był tylko do wyboru niemiecki i arabski na filologii na UŚ.
UsuńTeraz nie wiem jak to wygląda, natomiast na pewno jest taki jeden kierunek: angielski z chińskim.
Hiszpański, włoski i inne języki można było mieć na lektoracie w KJB.
P.S. Dzięki za "reklamę" na forum.gazeta.pl :)